piątek, 30 maja 2008

Metallica, Chorzów, Stadion Śląski, 28.05.08

Pobudka 7.00. Pociąg do Katowic 9.15. Trzy godziny i 3 piwa później już po posiłku, który miał zapewnić energię na dotrwanie bisów i szczęśliwy powrót do domu. 15.30 pojawienie się pod Stadionem. 16.00 wejście na płytę, pierwsze spojrzenie na scenę. 18.00 + kilka minut...
Na scenę wyszła formacja Mnemic. Pozostawała tam przez około 45 minut, tworząc mnóstwo hałasu. Trudno było to nazwać muzyką. Nie dlatego, że poziom był niski. Wręcz przeciwnie. Kapela wydała mi się interesująca i sam się zdziwiłem swoją pozytywną reakcją na ich muzykę (nie znałem Mnemic przed koncertem). Problem tkwił w nagłośnieniu. Jazgot. Tak można było to nazwać. A szkoda, bo jak już udało się wyłowić jakieś sensownie brzmiące dźwięki, to okazywało się, że Mnemic grzeje serca, tak jak powinien działać support.
Tuż po 19.00 na scenę wkroczyli pewnym krokiem wyjadacze z Machine Head. Dźwięk był już nieco lepszy, a kapela porwała ludzi w świat ciężkich brzmień, gdzie było jedynie kilka przystanków na złapanie oddechu (jednym z nim była "ballada" zadedykowania członkowi ekipy Machine Head, który zmarł jakiś czas temu). Tu również nie poszalałem, bo ta kapela nie jest dla mnie tym, co tygrysy lubią najbardziej. Skończyli grać około 20.15 i nastąpiły najdłuższe 3 kwadranse w życiu wielu osób. Szczególnie tych, które były na koncercie Metalliki po raz pierwszy. W tym mnie.
Pomiędzy 20.15 a 21.00 po scenie jak mrówki zaczęli uwijać się technicy z ekipy Metalliki.
Udało mi się dostać na odległość około 2m od barierki otaczającej sektor specjalny, ten luźniejszy z mniejszą ilością fanów. Z każdą chwilą naciski z każdej ze stron były coraz silniejsze. Z przodu, zza barierki, ekipa obsługująca koncert zaczęła podawać wodę w kubkach. Ludzie stłoczeni przy barierce brali po łyku z kubka i podawali go dalej. Na początku zwyczajnie przekazywałem kubek dalej, bo nie byłem na tyle spragniony, by pić z jednego kubasa z przypadkowymi ludźmi. W czasie koncertu z radością wypiłem końcówkę wody, którą dostałem w kubeczku. Raz po raz tłum zaczynał skandować: ME-TA-LLI-CA!
Godzina 21.00 + kilka pchnięć i szturchnięć odebranych od tłumu. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki. Nikt nie był zaskoczony. Gdzieś z taśm prosto do głośników płynie "hymn" rozpoczynający prawie każdy gig legendy z Los Angeles. Extasy of gold. Przedstawienie czas zacząć.
Szybko i gwałtownie tłumem wstrząsa uderzenie perkusji Larsa Ulricha, po chwili pewnym krokiem na scenę wybiega reszta kwartetu. Kirk Hammet, Rober Trujillo i James Hetfield zaczynają szarpać struny swoich gitar. Po chwili jasnym staje się, że koncert otworzy rewelacyjny Creeping Death.
Jestem zmęczony istną gehenną, jaką przeszedłem oczekując na zespół, ale teraz jakbym dostawał nowych sił. A może odkryłem te ukryte gdzieś głęboko i spokładowane tam na potrzeby takich chwil jak ta? Pojawienie się chłopaków (fajne określenie jak na gości, z których najmłodszy ma 44 lata...) sprawia, że cały tłum zapomina o zmęczeniu.
For Whom The Bell Tolls.
Ride The Lightning.
Ostry początek. Ludzie śpiewają. Muzycy wyraźnie zadowoleni z tego co robią. Momentami należało zastanowić się, kto bawi się lepiej. My, czy oni? Jeszcze krótka bombardiera dźwiękami Harvester Of Sorrow i już... chwila oddechu.
Zaczyna się Unforgiven. Nieco wolniej, nieco słabiej, ale ludzie nie chcą odpoczywać. Całą siłę wkładają w śpiew. Na And Justice For All odzyskują ochotę do bardziej aktywnej zabawy, a w czasie numeru, który był zaskoczeniem dla wszystkich - Devil’s Dance - panuje znów gorąca atmosfera, a nogi same chcą oderwać się od ziemi.
Do tego momentu odbyło się już parę pogadanek z publicznością. James pytał mi. czy 4 lata to dobry okres nieobecności. Publika za każdym razem reagowała żywo na zaczepki wokalisty.
Gdzieś tutaj pojawił się najzabawniejszy i najmilszy dialog na linii Hetfield - publika (choć może najzabawniejszy był moment, kiedy James stał z boku sceny, tyłem do stadionu, kamera zrobiła na niego zbliżenie i obraz pojawił się na wielkim telebimie będącym tłem sceny; James stojąc w rozkroku zrobił na dłoni "szatana", czyli tradycyjne pozdrowienie dłonią kierowane przez publiczność w stronę zespołu, i przyłożył sobie to do czoła; tłum widział, jak Hetfieldowi wyrastają różki i figlarnie kręcą się ponad głową... mam nadzieję, że komuś udało się to nagrać;). Oto wspomniany dialog:
-Kto był już kiedyś na koncercie Metalliki ręką w górę!
-Jaaaaaa! Meeeeeee! - i łapki w górze.
-Niemożliwe. Podnosicie ręce by nie stać jak fiuty! Jeszcze raz, kto był już kiedyś na naszym koncercie?
-Znów krzyk.
-OK, dzięki. A teraz: kto jest dziś na koncercie Metalliki po raz pierwszy?
-Jaaaaa! - krzyknęli Ci, którzy tracili właśnie swoje dziewictwo z Metalliką.
-Metallica wita nowych przyjaciół.
Jeszcze dwa słowa i jazda. Disposable Heroes. Tutaj zacząłem zauważać, że Stadion Śląski nie zaśpiewał dotąd z pełną energią i zaczynam się zastanawiać, czy na tym kawałku osiąga już maks swoich możliwości. Po krótkiej ciszy zaczyna się utwór dobrze znany wszystkim. Welcome Home - znany też po prostu jako Sanitarium. Piękny początek znów jest okazją do złapania oddechu. I przydało się. Szczególnie, że następny kawałek to jeden z tych utworów, które grubą czcionką zapisały się w historii metalu i na który czeka z wytęsknieniem zdecydowana większość fanów kapeli. Master Of Puppets. Gdy zabrzmiał pierwszy riff pomyślałem: Teraz rozpęta się piekło.
Nie myliłem się.
Z tysięcy gardeł popłynął tekst piosenki, która po prostu MUSIAŁA znaleźć się na setliście. Ja osobiście nie rozumiem fenomenu tego utworu, mimo iż go bardzo lubię. Dałem się ponieść tłumowi. Trzeba było wiele uwagi, by nie zgubić butów w trakcie zabawy. Musiałem uważać podwójnie, ponieważ na początku koncertu zauważyłem, że podeszwa mojego prawego glana odrywa się od pięty do przodu... Pogodziłem się, że do domu wracam bez niej.
Po Masterze miałem nadzieję na kolejny oddech. Nic z tego. Whiplash. I szału ciąg dalszy. Na szczęście po nim zgasły światła, trzeba było poczekać kilka oddechów na wznowienie koncertu.
Odezwała się gitara. Nieśmiało. O wiele śmielej odezwało się ponad 60 tys. gardeł zgromadzonych na stadionie. Obejrzałem się za siebie. W górze płonęły setki i tysiące płomieni zapalniczek. Kto nie mógł rozpalić ognia zapalniczki, bo przeszkadzał mu w tym wiatr, który akurat zaczął wiać mocniej, wyjął telefon i zaczął nim świecić. Traci to na klimacie ale co zrobić... XXI wiek. W czasach, gdy James i Ulrich nosili jeszcze długie włosy to było nie do pomyślenia.
Nawet nie zauważyłem, kiedy zacząłem śpiewać:
"So close no matter how far
Couldn't be much more from the heart..."
Tak tak. Stare dobre
Nothing Else Matters.
Po tym kawałku spojrzałem na zegarek. No tak... Półtora godziny za nami... Niedługo będziemy się żegnać. Ale póki nogi pozwalają stać i się nie poddają, będę bawił się dalej. A jak się nie bawić, jeśli usłyszałem dźwięki utworu, na który miałem ochotę tak dużą, jak większość stadionu na Mastera? Zespół wylał na publiczność Sad But True, a ja byłem uśmiechnięty naokoło głowy. Poziom endorfin był tak duży, że chyba zaczęły mi wyparowywać przez uszy, bo już nie znajdowały dla siebie miejsca w moim organizmie. Utwór dobiegł końca, a światła zgasły. Pomyślałem, że to dobry moment na sprawdzenie zawartości kieszeni, czy przypadkiem coś z nich nie wypadło. I nagle BUUUM!!! Jakiś wybuch sprawił, że podskoczyłem. Zdumiony spojrzałem na scenę a na niej kolejny wybuch. I jeszcze jeden... i jeszcze... i jeszcze... pomiędzy jednym a drugim dało się usłyszeć dźwięki strzałów z karabinów. To nie mogło być nic innego. Po serii wybuchów z różnych miejsc sceny i po kanonadzie fajerwerków, które wyleciały w powietrze i na chwilę rozświetliły niebo nad Stadionem Śląskim usłyszeliśmy początek utworu One. Ktoś o to prosił? No oczywiście, że każdy fan sobie tego życzył. Prośby zostały wysłuchane.
Ostatnie dźwięki One jeszcze nie przebrzmiały, a powietrzem już płynął początek Enter Sandman. Kolejna z obowiązkowych pozycji na setliście. Po raz kolejny mojej radości nie było końca... Tu znów zaczęły się fajerwerki. Znów niebo zamigotało plejadą gwiazd. Znów było pięknie i wzniośle. I koncert się skończył.
Skończył? Zaraz zaraz, gdzie Wy się Panowie wybieracie? Myślicie, że damy Wam tak po prostu zejść ze sceny? Nie ma mowy! Metallica! Metallica! ME!!!-TA!!!-LLI!!!-CA!!! Głos zaczął mi chrypić dopiero teraz. Ale opłaciło się. Na scenę wyszli wszyscy członkowie bandu, grzecznie podziękowano za owacje i po pytaniu: zaśpiewacie? ze sceny popłynął kawałek Last Caress. Zaraz po nim So What. Kiedy już było wiadomo, że to koniec każdy szanujący się fan po prostu dawał z siebie wszystko, by pokazać, że warto przyjeżdżać do Polski częściej. James to zauważył. Wspomniał, że cieszy się, że wrócił do nas. Jeszcze raz podziękował tym, którzy przyjechali na koncert zespołu po raz kolejny. Wyraził radość, że przybyło tyle nowych osób, dla których ten koncert był pierwszą konfrontacją z zespołem na żywo. Było jasne, że to już koniec. Że jeszcze chwila i już ich nie będzie. James nawiązując do "nowych" fanów zapytał, czy znamy Killem All. Czy lubimy i słuchamy tego albumu. Odpowiedzi również nie powinny być dla nikogo tajemnicą. Zaproszono nas do zabawy i usłyszeliśmy to, czego wielu się spodziewało na zakończenie. To samo co przed czterema laty. Seek And Destroy.
Znaleźli nas.
Zobaczyli nas.
Zniszczyli.
Ich muzyka przepłynęła przez nas i zabrała nasze siły i energię. Każdy czuł się zmęczony. Ale w głębi duszy czuł, ze akumulatory zostały doładowane na długi czas. Oby tylko nie na 4 kolejne lata.
Ktoś wrzucił polską flagę z napisem "METALLICA" na scenę - natychmiast została ona rozwieszona przez muzyków na perkusji Larsa. Zaczęli rzucać kośćmi do gry i pałeczkami do grania na perkusji. Zaczęły się brawa, okrzyki, podziękowania, odśpiewano "100 lat". Kto chce niech wierzy, kto nie uwierzy niech następnym razem sam jedzie to sprawdzić. Na twarzach członków kapeli wymalowało się absolutne zdziwienie. Byli zaskoczenie tym ilu ludzi pojawiło się na koncercie. Jedno z ujęć kamery pokazało na dużym ekranie jak Lars wygląda w stronę końca płyty, jakby próbował określić gdzie kończy się morze rąk bijących mu brawo. Minę miał przy tym nietęgą. Trochę jak członek mało znanej kapeli, zaskoczony, ze na jego koncert przyszło dużo więcej osób niż do tej pory. A przecież Metallica grała już przed większymi publikami.
Każdy z muzyków przemówił do polskiej publiczności. Robert żartował, Kirk dziękował, a Lars dopytywał, czy mają tu wrócić za 4 lata i czy to dobry okres. Odpowiedź mogła być tylko jedna: NIE! Natomiast jego odzew zaskoczył absolutnie wszystkich: Obiecuję wam, że wracamy do was bardzo prędko, z nowym albumem. Tłum zawrzał. Skandowano nazwę zespołu. Po kolejnych minutach bohaterzy wieczoru zniknęli ze sceny.
Czas do domu...
Na tramwaj. Tramwajem do Katowic. W Katowicach okazało się, ze pociąg do Wrocławia... odjechał 15 min temu! Następny za prawie 4h. Oczekiwanie na dworcu pełnym ludzi. Chwila snu gdzieś pod ścianą. Wciśnięcie się do pociągu, w którym z braku miejsca, nawet w toalecie siedziało 5-6 osób. Powrót do domu około 8 dnia następnego.
Zmęczony, ale szczęśliwy.
Do zobaczenia następnym razem. Oby jak najszybciej.

dreams, gig, junkie and future

Przedwczoraj udało się spełnić jedno z marzeń. Jedno z wielu szczeniackich marzeń, jedna z tych rzeczy, która jest mi zupełnie niepotrzebna do życia, a jednak daje tyle radości. Zgnieciony ciężarem 60 tys. ciał ludzkich, miażdżony kilkudziesięcioma tysiącami wat muzyki doznałem zadowolenia jedynie nieco mniejszego niż krótka chwila orgazmu. Obietnica dana sobie przed czterema laty, została spełniona.
Koncert legendy metalu z Los Angeles. Odbył się na moich oczach.
Kiedy adrenalina odpłynęła falą z organizmu, gdy endorfiny uleciały już w strefę niebytu powoli wracam do życia. Obowiązki wzywają, przykrości wracają, a krótka chwila zapomnienia o problemach powoli przechodzi z "dziś" we "wczoraj", aż stanie się "kiedyś".
Ciekawe, że to właśnie muzyka, jest dla mnie tym, czym dla ćpuna jest porcja białego proszku do przypudrowania noska lub odrobiną płynu injekowanego do układu krwionośnego. Taki mój "natural drug".
Następny haj na początku sierpnia. Długi okres jak dla ćpuna.