niedziela, 29 czerwca 2008

Zrujnowany pomysł na horror z Majami w tle

Mimo wielu prób przemyślenia sprawy i wymyślenia czegoś sensownego, wciąż nie potrafię napisać nic o filmie "Ruiny", który wczoraj miałem okazję zobaczyć w kinie.
Amputacja nóg nożykiem i patelnią, śpiewające kwiaty, krwiożercze pnącza, znów nielogiczne zachowania głównych bohaterów... Ciężka rola recenzenta przy ocenianiu "horrorów" rodem z USA. A ja znów spier***m ludziom seans filmu głośnym śmiechem... A że śmiechem zarażam czasami, to przy najbardziej rzeźnickiej scenie filmu 3/4 sali kinowej (choć i tak było mało ludzi...) wyło ze śmiechu.
Niedługo przestaną wpuszczać mnie na horrory do kin
we Wrocławiu.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

"use your illusion"

Co powiesz, gdy ktoś pokaże Ci rzeczy, w które nie jesteś w stanie uwierzyć, mimo tego, że wydarzyłyby się na Twoich oczach? Co jeśli rzeczy te będą tak niesamowite, że mimo najgłębszych starań nie będziesz w stanie dowieść, że są tylko iluzją? Co zrobisz, gdy ich autor ośmieszy Cię, a ukochana osoba okaże się być mu oddana bardziej niż Tobie? Zechcesz walczyć z człowiekiem, mającym za sobą tłum ludzie rządnych kolejnych niesamowitych wrażeń? Czy na pewno chce stanąć do walki z kimś, kto w oczach innych, jest potężny, choć wiesz, że to tylko kuglarz?

Obraz Neila Burgera od pierwszych minut wprowadza nas w świat pełen niesłychanych pokazów. Coś znika, coś się pojawia, jedna rzecz zamienia się w zupełnie inną, a my sami nie wiemy czy odbierać sztuczki jako iluzje, czy też pozwolić sobie na chwilę dziecięcej, beztroskiej zabawy i uwierzyć, że wyrastające na naszych oczach drzewo pomarańczy jest prawdziwe. „Iluzjonista” jest historią mężczyzny, który w dzieciństwie zauroczył się magicznymi sztuczkami i poświęcił im swe życie, po drodze tracąc miłość swego życia. Wyrusza w daleką podróż, gdzie poznaje tajniki magii i iluzji.

Film nie zachwyca jednak samą fabuła. To, co się dzieje wciąga nas w ciekawą historię, lecz nie ona powoduje, że wychodzimy z kina zachwyceni. To co zrobił Dick Pope, autor zdjęć, nie można nazwać inaczej, niż zamienienie kamery na pędzel. Bo to co widzimy, to nie obraz nagrany kamerą, a namalowany kamerą. Kolory są wytłumione, zbliżone do odcieni sepii, a ostrość i wszelkie kontrasty nie mają nic wspólnego ze współczesnymi produkcjami. Wszystko przypomina film ze starego kina, historia, która jest bardzo tajemnicza, staje się jeszcze bardziej mglista dzięki takiemu a nie innemu obrazowi. Przepiękne obrazy sunące po ekranie nie pozwalają na opuszczenie wzroku choć na moment. Twórcy zaczarowali nie tylko nasze oczy, ale i uszy. Muzyka również jest ogromnym atutem filmu. W połączeniu z wyjątkowym obrazem tworzy koncert, który oglądamy zachłannie nie myśląc o przerwach.

E. Norton w roli Eisenheima jest po prostu niesamowity. Ten aktor chyba nigdy nie zagrał kiepsko, więc zaczynając oglądać „Iluzjonistę” byłem bardzo wymagający. I się nie zawiodłem. Artysta absolutny, w tym co robi naprawdę ma niewielu równych sobie. U jego boku widzimy Jessicę Biel, w roli ukochanej Sophie, a głównym antagonistą Eisenheima jest książę Leopold, którego zagrał Rufus Sewell, który – nie ma co ukrywać – ma talent do grania drani. Należy też wymienić znakomitą rolę Paula Giamatti’ego (znanego chociażby z wielokrotnie nagradzanego filmu „Bezdroża”), który wcielił się w rolę rozdartego pomiędzy sprawiedliwością a lojalnością wobec zwierzchnika inspektora Uhla.

Ciężko pisać o tym filmie. Ciężko doszukiwać się w nim słabych stron. Ciężko polecać go, nie nastawiając widza na konkretne odczucia i wrażenia. To piękna baśń o tym, że warto wierzyć w rzeczy pozornie stracone i przegrane. To historia o tym, że w dążeniu do szczęścia, należy porywać się na rzeczy niemożliwe, które zadziwią świat. I pozwolą osiągnąć szczęście wbrew wszystkiemu i wszystkim.

A teraz idź, pokaż im swoją moc. Swą magię…

tak wiele kolorów...

Tak wiele kolorów wyszło z ukrycia. Był czas, że wszystko było przytłumione, nie chciało pokazać swoich kolorów. A teraz? Niebo jest tak błękitne, że boje się, by nie zatopiło świata. Drzewa krzyczą szaloną zielenią do traw, a te kłócą się z żabami na brzegu rzeki, który odcień zieleni jest piękniejszy. Żółty mlecz cieszy się pomiędzy skłóconymi, zbierając brawa i wyrazy uznania za piękny, złocisty kolor, tak bardzo naśladujący słońce. Róże mijane w drodze do domu na jednej z rabat uśmiechają się do mnie czerwienią. Czerwienią jej ust, które nie pozwalają mi zasnąć.
Taaak... Wymalowała mój świat na nowo.
A.

czwartek, 5 czerwca 2008

Stary dobry Mech? Nie.. Nowy jeszcze lepszy Mech!

Mech. Kapela powstała w '77 roku w stolicy. Ci, którzy to pamiętają, powyższy album przyjmują z łezką w oku. Mech był kapelą, którą charakteryzował specyficzny klimat, to po prostu "Brudna muzyka". Zespół niestety zamknął działalność. Fani na wieść o reaktywacji liczyli na wydanie albumu z utworami o takim potencjale, jak te stare, jeszcze z czasu PRLu, ale w wykonaniu i najwyższej jakości odpowiadającym najnowszym standardom wydawanych płyt. Nie przeliczyli się. Album zatytułowany po prostu "Mech" jest świetnym kawałkiem muzyki dla chcących posłuchać mocnego gitarowego brzmienia. A co mnie poruszyło w tym albumie? Wszystko! Napisałem kilka słów o historii zespołu, ale tak naprawdę znam ją jedynie z opowieści znajomych i materiałów w sieci. Mam 21 lat i w czasie, kiedy powstały hity takie, jak: "Tasmania" czy "Piłem z diabłem bruderschaft" moi rodzice nawet się nie znali... Ale na szczęście to, że nie znałem początków kapeli, nie uniemożliwiło mi poznania jej. Dzięki reaktywacji grupy i wspaniałemu koncertowi na Przystanku Woodstock było mi dane poznać głos Maćka Januszko, o którym fani mówią, że jest jak wino: "im starszy tym lepszy". Prawie półtora roku od tego koncertu, na którym zostałem oczarowany ich kawałkami, dostałem do rąk nowy album. Przez okres oczekiwania na album fani zespołu wypisywali ogromną ilość próśb o pośpiech, ja sam zaglądałem na stronę zespołu częściej niż na jakąkolwiek inną... Teraz jadę do pracy ze słuchawkami w uszach, na zajęciach na uczelni nie wyjmuję słuchawki z ucha, a w domu cały czas słyszę kawałki w głośnikach. Mimo tego, że przesłuchałem album tyle razy, cały czas wciskam na nowo [Play] w odtwarzaczu. I nawet nie chodzi tu o to, że Mech kojarzy się z taką gwiazdą jak Ozzy Osbourne (którego - zabijcie mnie - nie lubię) i fan tego typu muzyki powinien zapoznać się w tym wydawnictwem; nie chodzi tu o to, że album budzi wspomnienia wspaniałego koncertu na Przystanku Woodstock; nie chodzi tu też o to, że to po prostu kawał dobrej rock'n'rollowej roboty... Ten album położył mnie na łopatki brzmieniem gitarki, tekstowo wypada dobrze, rytm i melodie OK. Ale najważniejsze jest to, że każdy kawałek jest inny od poprzedniego. I mimo iż partie gitarowe bywają podobne, to mamy tu bardzo różnorodne klimaty. Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć kompozycję pierwszą (Piłem z diabłem...), następnie czwartą - Nie widzieć nic - będącą piękną balladą, a zakończyć na instrumentalnym Fear 2004. Ta różnorodność powoduje, że album się nie nudzi. A na zakończenie sparafrazuję Wasze słowa panowie, z jednego utwory: "to była daleka droga, weszliście na szczyt... zdecydowanie nie był tu nikt". (Aha! Nie planujcie kolejnych reaktywacji - my, fani, moglibyśmy do nich nie dożyć. Wy to co innego...)

Napisane przeze mnie w portalu merlin.pl około 2005 roku

środa, 4 czerwca 2008

Sinusoida nastroju pnie się ku górze

Po okresie marazmu, prostego bytu gdzie więcej było szarych dni, niż kolorowych chwil, jakby zaczyna się coś pozytywnego. Wszystko zaczyna układać się lepiej, a to co za miesiąc, dwa i trzy maluje się w lepszych barwach niż jeszcze kilka dni temu. Co jest tego zasługą?
Na pewno czynników jest kilka. Od prostych spraw, do skomplikowanych rzeczy, które powoli zaczynają okazywać swoją prawdziwą naturę.
Zaczynam cieszyć się latem, bo wiosnę chyba mam już za sobą. Teraz czas na gorące zapomnienie, orzeźwiające zanurzenie się w rozkoszach ciepłych nocy i przyjemny powiew mijających dni, których wspomnienia pomogą przetrwać jesień i zimę.
Czerwiec. Bardzo oklepane, bardzo drętwe, bardzo mało oryginalne. Ale jednak: carpe diem.

"daj nieść się fali..."

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Raz, dwa, trzy! Baba Jaga PATRZY!!!

Nieopodal morskiego wybrzeża stał dom, w którym mieścił się sierociniec. Znajdowało się w nim kilkoro dzieci, a wśród nich Laura, rudowłosa dziewczynka, której udało się znaleźć rodzinę. Opuściła sierociniec. Po latach wraca tam z mężem Carlosem i synkiem Simonem, by zamieszkać w nim i stworzyć w nim dom zastępczy dla kilkorga dzieci, które wymagają specjalnej troski.
Simon, jako jedynak, odnajduje towarzyszy zabaw w niewidzialnych przyjaciołach i wprowadza się razem z nimi do nowego domu. Rodzice, choć zaniepokojeni zachowaniem synka, tłumaczą to sobie brakiem towarzystwa jedynaka i mają nadzieję, że gdy dom zapełni się dziećmi to i on przestanie wymyślać sobie kolegów. Jednak wkrótce po zamieszkaniu w domu niewidzialnych przyjaciół Simona przybywa, a on sam zapomina nawet o dwójce swoich poprzednich kolegów i skupia całą swoją uwagę na nowych.
Pewnego dnia Simon znika i nikt nie jest w stanie powiedzieć jak i gdzie.
Tak rozpoczyna się droga, która dla Laury będzie bardzo trudnym i bolesnym szlakiem, do rozwikłania tego, co zawsze kryją w sobie stare domy. Do rozwikłania mrocznej tajemnicy.
"Sierociniec" wprowadza nas do miejsca, gdzie nakładają się strefy wpływów różnych światów. W domu krzyżuje się przeszłość z teraźniejszością i chcą one ze sobą "zamieszkać" i żyć w zgodzie. Twórca filmu, Juan Antonio Bayona, odpowiedzilny mi za "Labirynt Fauna", wprowadza nas do tego miejsca krok po kroku, stopniując napięcie i pokazujac coraz to nowe elemnty układanki. I podobnie jak miało to miejsce w "Labiryncie..." otrzymujemy film, w którym pozornie niewiele się dzieje, by następnie nas zaskoczyć i zaszokować, i na bazie tego buduje dalszy klimat i stopniuje napięcie. Jednakże osoby szukające w tym filmie historii, która pozwoli im wciskać się fotel ze strachu i krzyczeć w sali kinowej "uciekaj" poczują się zawiedzeni. Bayona rezygnuje ze stałego napiecia, pozwalając się nam skupić na uczuciach głównej bohaterki, która jest w stanie poświęcić wszystko, by dowiedzieć się co się stało z jej synkiem i dlaczego "miesza się" w to przeszłość. Laura jest tu osobą postawioną na pierwszym planie i to jej uczucia grają w nas najsilniej. I tak mamy klimat ciągłej niepewności, nie wiemy co wydarzy się za chwilę i jak potoczą się losy matki, ale te najsilniejsze emocje towarzyszą nam (podobnie jak jej) tylko w ściśle określonych sytuacjach.
Film jest bardzo dobrze wykonanym połączeniem horroru z dramatem. Z pewnością trzeba docenić pracę kamery, bo operator co jakiś czas serwuje nam ciekawe ujęcia, które wyglądają zupełnie naturalnie, ale jeśli trochę dokładniej się temu przyjrzeć, to ma się wrażenie, że patrzymy oczami kogoś stojącego gdzieś na uboczu, poza zasięgiem wzroku bohaterów. Obraz przepływa nam przed oczami bardzo łagodnie i płynnie, przez co mamy wrażenie, że czas płynie tu wolniej. Zupełnie jak gdyby ktoś chciał, by Laura miała więcej czasu i sposobności na zauważenie pewnych istotnych rzeczy. Muzyka nie jest tu zbyt rozbudowana i nie przeszkadza nam w odbiorze filmu, jak to nieraz bywa w produkcjach tego typu. Raczej nie uświadczamy tu orkiestr budujących napięcie. Autor wolał budować je właśnie poprzez obraz i uczucia matki. Okazuje się również, że można przestraszych widza i utrzymać go w napięciu bez zastosowania drogich efektów specjalnych, skupiając się jedynie na tym, by pokazywać świat jak najdokładniej i wchodząc z kamerą wszędzie tam, gdzie tylko się da.
Jeśli chodzi o grę aktorską, to nie mamy tu wiele do oceniania. W zasadzie jest to teatr jednego aktora, a cała reszta jedynie przemyka nam przez scenę. Belén Rueda, grająca Laurę, sprostała zadaniu i wykreowała bohaterkę, z którą widz się utoższamia i pozwala jej przelać na siebie swoje emocje. Pozostaje mieć nadzieję, że częściej będzie można oglądać tę aktorkę na ekranach naszych kin. W filmie pojawia się jedna znana osobowość, którą mieliśmy okazję oglądać w naprawdę wielu filmach. Chodzi o Geraldine Chaplin ("córka swojego ojca", czyli jedno z dzieci Charliego Chaplina), która gra tu maleńką rolę, konkretnie medium, ale po obejrzeniu filmu nie wyobrażam sobie by tę postać mógł zagrać ktokolwiek inny. Po prostu idalna rola dla niej.
"Sierociniec" jest z pewnością najlepszym filmem na jakim byłem od pewnego (dość długiego) czasu. Myśle, że nikt nie wyjdzie z sali kinowej zawiedziony. Co prawda dało się słyszeć uwagi odnośnie zakończenia i nawet ja sam chętnie zobaczyłbym nieco inny finał, ale nie wpływa to negatywnie na odbiór całego filmu. Te prawie dwie godziny spędzone w kinie na pewno nie pozwolą żałować pieniędzy wydanych na bilet i na pewno zechcecie wrócić jeszcze do domu Tomasa by sprawdzić, czy na pewno nie kryje innych tajemnic.

Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy!
Uciekajcie.

Kosiarz skosił moje opory...

Wybraźcie sobie film, który jest skrzyżowaniem takich rzeczy jak: Mad Max, Władca pierścieni, Braveheart, 28 dni później, Resident Evil, Klasa 1989 doprawiony odrobiną gore i opowieściami arturiańskimi... I coś takiego mieliście okazję zobaczyć w kinach.
Wybrałem się do kina na film, opisywany jako pogranicze thriller/horror. Generalnie gardzę tego rodzaju produkcjami, ale w radio fajną recenzję słyszałem, więc się skusiłem. No i dostałem to na co zasłużyłem. Przerażające... ataki śmiechu.
O co chodzi. W szkocji pojawia się wirus, nazywany kosiarzem i pustoszy kraj. Błyskawiczna reakcja rządu Wielkiej Brytanii i decyzja - oddzielamy Szkocję od świata. Powstaje stalowa zapora naszpikowamna bronią, a który mieszkaniec szkockiej storny się do niej zbliży posmakuje ołowiu. Problem załatwiony. Pozornie.
25-30 lat później (nie pomnę dokładnie ile...) wirus odżywa w sercu Londynu. Jednocześnie satelita wykrywa ruchy na ulicach Glasgow - w Szkocji ktoś przeżył! A skoro ktoś przeżył, to jest lekarstwo na wira. Montujemy ekipę, na jej czele obsadzamy piękną panią major Eden, która przypadkiem jako mała dziewczynka wydostała się ze Szkocji zaraz na początku epidemii, a teraz jest supersprawną żołnierką na uslugach rządu.
No i zaczyna się...
Zanim popłynę dalej z wywodami powiem tak: byłem zniesmaczony początkiem, choć wiedziałem czego mam się spodziewać po tym filmie. Wiedziałem, że mam złe nastawienie, ale nic nie mogłem poradzić - gardzę takim głupkowatym kinem. Ale w pewnym momencie chyba wyczułem zamysł twórcy i zacząłem się świetnie bawić. Ten film to coś na wzór tego co zrobili wspólnie Tarantino i Roriguez. Wspomnienia tego co było. Bardzo piękne, takie które we mnie odgrzebały fajne wspomnienia filmowe. A teraz do rzeczy.
Początek jak zawiązanie fabuły w Resident Evil czy 28 dni później. Następnie apokaliptyczna wizja świata ocierająca się momentami o cyberpunk, co mi przypominało Klasę 1989. (Kto pamięta hasło "Bring up the Gimp" z Pulp Fiction będzie zachwycony pupilem przywódcy punkowej części Szkocji. Ja byłem.) Jak już z punkami bohaterzy się uporali, to bohaterzy wyruszają na drugą stronę konfliktu. Podróż niczym sklonowana z Władcy pierścieni, a plenerów mógłby momentami pozazdrościć Peter Jackson. Podróż zakłóca czarny jeździec i zabiera bohaterów... na zamek rodem z średniowiecza. To przypomina legendy arturiańskie, a mi osobiscie ukochanego "Księcia złodziei" czyli imho najlepszą adaptację przygód Robin Hooda. (Już czujecie klimat? Punkowa zagłada i średniowieczny zamek w jednym miejscu!) Tutaj nasi też nie zaznają spokoju, a piękna Eden stacza bój o życie niemalże jak z Gladiatora czy Spartakusa. Następny etap to już czysta esencja kina "tamtych lat". Oni, szosa, nowiutki Bentley i pościg punkowej ekipy, gdzie biorą udział motocykle z doczepionymi szkieletami, autobus ze śmiercionośnymi zabawkami i jeszcze weselsze samochodziki. Tutaj warto zwrócić uwagę na to jak główny shwarz charakter - Sol - jedzie w autku ze swoją ukochaną. Ja płakałem - przyznaję bez bicia. W każdym razie - kto oglądal Mad Maxa, wie o co chodzi. Komu podobał się pościg za Melem Gibsonem, będzie zachwycony. Ja byłem. I podobno było to słychać.
Zakończenia i tak nie zdradzę, ale to było coś w stylu: Nu zajc, nu pagażi! (Kto bajek o wilku i zającu nie zna dupa jest i basta!) W każdym razie Doomsday 2 niewykluczony, bo tak właśnie - film o którym pisałem z takim zapałem to Doomsday.
Panie i Panowie - komu nieobce klimaty kina rodem z np. z "Death Proof" wspomnianego wyżej Mistrza Tarantino i potrafi się bawić na sieczce, która hołduje temu co kiedyś i co niekoniecznie teraz jest rozumiane, będzie bawił się znakomicie. Wystarczy chcieć. Ja nie chciałem, ale mniej więcej po 30% filmu zagłębiłem się w ten świat i pozwoliłem się prowadzić reżyserowi przez jego wspomnienia ze starego dobrego kina, które niekoniecznie jest realne, ale jak bardzo potrafi rozluźnić rządnego ciekawego kina widza.
Nie okłamujmy się. Ten film to sieczka. Ale jak ktoś kiedyś cudnie powiedział: spójrz, jaka piękna katastrofa.

Polecam
(Naprawdę!)

horror po "polskiemu"

A teraz Panie i Panowie, jedno z najmłodszych dzieci polskiej kinematografii, proszę o fanfary, gdyż na sali pojawiła się "Pora mroku"...
Halo... fanfary... ej no...
co się stało?
no dobra... fanfarów nie będzie...

W historii polskiego kina było już parę prób nakręcenia filmów z kręgu horrorów i dreszczowców. Niestety jak dotąd bez ciekawszych efektów. Do tego, by odmienić ten stan, aspirował film "Pora mroku". Niestety - na aspiracjach się skończyło.
W zasadzie by napisać o czym jest ten film, można by użyć jednego zdania, ale mogłoby ono być tak głupie i śmieszne, że szanowny czytelnik mógłby tego nie wziąć za wypowiedź poważną. Dlatego nieco rozwinę zawiązanie akcji.
Dwóch kumpli odwiedza stary kompleks budynków, gdzieś na Dolnym Śląsku, na terenach zapomnianych przez Boga i gdzie z całą pewnością diabeł mówi dobranoc. Podczas eksploracji podziemi natrafiają na pomieszczenie z dziwnym lekarskim łóżkiem, a całość kończy się tak, że słuch o nich ginie.
Rok od tamtych wydarzeń czwórka przyjaciół jedzie trasą wspomnianej dwójki, wśród nich jest siostra jednego z chłopaków zaginionych rok wcześniej. Przy okazji wakacyjnego wypadu chce przy okazji odwiedzić miejsca w których był brat i wypytać o niego. Nasi bohaterowie trafiają w te same podziemia, a koszmar ich życia zaczyna się. W tym samym czasie do szpitala psychiatrycznego trafia trójka młodych ludzi, mających odpracować rok, w zamian za kasację wyroku z poprawczaka. Losy tych ludzi, a przynajmniej części z nich, krzyżują się. A wszystkiemu winni ludzie, którzy chcą odtworzyć badania hitlerowskich naukowców nad przeniesieniem ludzkiej duszy z jednego ciała do drugiego. I ludzie Ci, to bardziej zgraja bezdusznych rzeźników, niż naukowców.

Gra aktorska - kiepska. Muzyka - słaba, do tego pełno tam dodanych odgłosów, które mi wydawały się dziwnie znajome... nie wiem czy to z innych filmów, czy z muzyki, czy z innych dziwnych przstrzeni, ale czasem miałem wrażenie, że pewne odgłosy zostały po prostu skopiowane. Dialogi - momentami wręcz żenujące. Efekty gore - nie za dużo i niezbyt mocne, ale wykonane całkiem całkiem, choć i tak ich obecność wydaje mi się jak najbardziej zbędna. Fabuła i scenariusz wywołują ochotę krzyczenia na cały głos: oddajcie moje pieniądze za ten bilet!
Jedyna rzecz która w miarę mi się podobała i jest to najczęściej wymieniany aspekt filmu, o którym można powiedzieć "pozytywny" to zdjecia. Bo te naprawdę ratują ten klimat. Gdyby za pracę kamery był odpowiedzialny jakiś mało rozgarnięty człowiek, to naprawdę byłby problem w doszukaniu się jakiejś mocnej strony filmu.
Poszedłem na ten film z namową pewnej uroczej koleżanki i prosiła mnie bym nie śmiał się w trakcie seansu. Długo się trzymałem. Ale w pewnym momencie 2 rzędy przed nami jeden człowieczek przytłoczony świadomością, że z tego filmu już nic dobrego nie będzie zaczął się śmiać, a ja chcąc niechcąc zawtórowałem mu. To już o czymś świadczy. Ale kiedy w scenie filmu, gdzie mamy (teoretycznie) największe napięcie, a po tym wszystkie emocje mają opadać, dzieje się coś takiego jak głośny śmiech całej sali, gdzie zamiast robić "och", "ach", "uważaj mała, broń się!", łapiemy się za brzuchy i prosimy by ktoś przerwał seans bo śmiech może zebrać tu śmiertelne żniwo... no to już przesada. A dokładnie tak było.
Później następuje jeszcze scena końcowa, czyli ocalenie. Ta część obsady, której udało się przeżyć idzie pustą drogą, wśród zasypanych śniegiem pól, a jej marszowi towarzyszy jakaś stara polska piosenka. Pełna sielanka. Nawet nie zdziwił mnie widok trzech chłopaków, którzy unieśli w górę ręce i zaczęli nimi kołysać w takt tejże muzyki, powodując kolejne salwy śmiechu publiczności.

Gorąco namawiam do tego by nie iść na ten film.

(Mimo iż jestem za wspieraniem polskiej kinematografii i uważam, że należą się brawa za sam fakt, że nasi biorą się za zaniedbany u nas gatunek jakim jest horror, to wolałbym nie obejrzeć tego filmu, a nasz przemysł filmowy wesprzeć wrzucając kilka groszy do stojącej przed kinem skarbonki z napisem: Wspieraj rodzimych twórców filmowych. Wiem, że łatwo coś objechać, no ale cóż... Nie zawsze można chwalić.)