poniedziałek, 1 grudnia 2008

zostało puste miejsce na scenie...

Wczoraj, tj. 30 listopada 2008 roku zmarł w Krakowie jeden z muzyków, którzy robili na mnie największe wrażenie. Olass, którego poznałem w 2003 roku jako członka kapali NoNe, a od pewnego czasu był członkiem formacji Acid Drinkers.
Olek nigdy nie był wymieniany w naszym kraju jako wybitny artysta. Był zwyczajnie dobry. Spotkałem go 2-3 razy w życiu, a mimo to darzyłem go większym uznaniem, niż wioślarzy częściej uznawanych za znakomitych. Człowiek demon. Czysta energia. Kiedy dzierżył swoje wiosło, a przy ustach miał mikrofon mogło zdarzyć się wszystko. W połączeniu z kolegą z None - Fajferem - tworzyli w moich oczach metalowy duet idealny. Nigdy nie zapomnę koncertu we Wrocławskim Madness'ie, gdy stojąc na barierce w pierwszej lini darłem się wraz z nimi przy dźwiękach utworu "Blackstar".
A teraz zostało puste miejsce na scenie.
Miał 29 lat. Miał ogromne szanse na to, by dokonać wielkich rzeczy w muzyce.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Polsko-niemieckie kino na piątkę

33 sceny z życia
pierwsze co mnie zdziwiło, to frekwencja; sala była mała (to dobrze nie wróżyło), ale zapełniła się po brzegi; sporo młodych ludzi; chyba nam społeczeństwo "ambitnieje"; to się chwali ;)

Trudno o filmie nie usłyszeć w ostatnich dniach, ale jeśli ktoś jeszcze nie słyszał i samo polecam nie wystarczy, to dopiszę 2 słowa.
Polska rodzina, bardzo "artystyczna" - ojciec w czasach PRLu zasłynął filmami, matka napisała kilka świetnie sprzedających się książek, córka nr 1 zajmuje się szeroko pojętą grafiką, łącząc zdjęcia z własnym radosnym farb paćkaniem, jej mąż jest kompozytorem muzyki, a córka nr 2... no cóż - zawsze jest jakaś czarna owca sprowadzająca księży na złą drogę. Całe to towarzystwo poznajemy w rodzinnej, sielskiej atmosferze, która bardzo szybko zamienia się w typowe życie. Motorem napędowym kolejnych wydarzeń jest choroba matki, a ściślej rak.
Twórcy filmu zdecydowali pokazać co się dzieje, gdy rodzinę dotyka nieszczęście. Jak zmieniają się ludzkie zachowania, charaktery, relacje pomiędzy członkami rodziny, co dzieje się, gdy umiera najbliższa osoba, jak takie trudne doświadczenie wpływa na ludzi, którym przyszło rzucić garść ziemi na trumnę, a potem pójść dalej przez życie.
Nie chcę się tu rozwodzić nad szczegółami takimi jak muzyka, montaż czy reżyseria. Powiem krótko - nie miałem zastrzeżeń (choć warto zaznaczyć, że muzyka czasem podnosiła włosy na karku, a niektóre ujęcia "martwej" kamery pokazujące pozorny spokój po prostu mnie zachwyciły).
Jak widać połączenie sił polskiego filmowca i sąsiada zza zachodniej granicy może zaowocować naprawdę dobrą produkcją. Życzyłbym sobie więcej takich.
W skali sześciostopniowej daję piąteczkę ze znakiem jakości. Warto obejrzeć, choć zdecydowanie nie jest to propozycja na romantyczny wieczór, czy wstęp do imprezy.

środa, 23 lipca 2008

Wciśnij [REC], postaraj się nie uciekać

Nareszcie film godny tego, by nazwać go horrorem.

Od dłuższego czasu nie mogłem trafić na film, który byłby słusznie wpisany w grono filmów wywołujących przerażenie widza, lub jeśli nie przerażenie, to przynajmniej strach. Wychodziłem z sal kinowych zastanawiając się, dlaczego ktoś przy tytule pisał „horror”, a nie „komedia”, lub chociaż „horror komediowy”. A tu? Gdzieś w myślach chciałem, by film już się skończył… wydawało się, że już za dużo tego (nie)dobrego. Tymczasem film trwa jedyne 75minut, a napięcie jest tutaj stopniowane prze naturalny rozwój wypadków.
Dlaczego tak krótko pytacie? Bo na tyle pozwoliła taśma filmowa w kamerze.
Więcej i tak byście nie wytrzymali.

Rec.
Hiszpańskie kino coraz bardziej dochodzi do głosu. Co by nie mówić, Hiszpania powoli przestaje być kojarzona jedynie z corridy i win, a coraz więcej osób zaczyna kojarzyć tamtejsze produkcje filmowe, które zostawiają daleko za plecami tanią, amerykańską papkę, serwowaną nam codziennie w kinach przez polskich dystrybutorów.
Gotowi? Jesteście pewni, że nie boicie się następnego kroku? Za chwilę nie będzie odwrotu.

Ok, Pablo – wciśnij [REC]. Wchodzimy…
Młoda, ambitna prezenterka telewizyjna ma zrobić reportaż o nocnej pracy strażaków. Wraz ze swoim operatorem rusza wozem strażackim do domu, w którym mieszkańcy słyszeli podejrzane hałasy w jednym z mieszkań i zaniepokojeni tym wezwali straż, by sprawdziła co dzieje się we wskazanym lokalu. Po przybyciu na miejsce i wejściu do środka oczom strażaków, policjantów, dziennikarzy i oku kamery ukazuje się makabryczny widok. Oto starsza kobieta w zakrwawionej koszuli nocnej stoi (lub raczej przebiera w miejscu nogami) charcząc i warcząc podejrzanie na swoich wybawców. Jednak ani jej w głowie podziękowania – zamiast tego woli zaatakować.
Nim krew przestanie sączyć się z rany, a w powietrzu przebrzmią wrzaski przerażonych ludzi, blok zostanie zamknięty z zewnątrz przez służby sanitarne, a uwięzieni mieszkańcy – klasycznie – dowiedzą się, że nic strasznego się nie dzieje i mają zachować spokój.
A kamera dzielnego Pablo pracuje, zapisując sceny kaźni i pokazując przede wszystkim strach, który wylewa się z ekranu prosto na nas. Tylko od siły Waszych nerwów zależy, czy wytrwacie z tą infekcją do końca seansu.

Początkowo byłem nieco zmieszany podobieństwem do filmów z kategorii „Resident Evil”. Jednak już po chwili można było dostrzec różnice, pomiędzy siekaniem mięsa rodem z USA, a przelewem krwi w hiszpańskim wydaniu. A przelew ten maluje się nie mniej widowiskowo niż corrida. Zabieg zastosowania kamery takiej jak chociażby w filmach „Blair Witch Project” czy „Project: Monster” (dla niewtajemniczonych – chodzi o to, że operator jest uczestnikiem wydarzeń) sprawdza się tu wyśmienicie, choć jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, czujemy duży niedosyt tym, co ucieka nam sprzed oczu, gdy operator zamiast filmowaniu, poświęca się ucieczce.
To co bardzo się podoba, to dość szczegółowe studium ludzkich zachowań w ekstremalnych sytuacjach, gdzie panika wdziera się w umysł i nie pozwala nadnerczom przestać pompować adrenaliny do krwi. Mamy panikę, mamy przerażenie, mamy bezradność, rządzę zabrania głosu i przekazania swych racji oraz świadomość konieczności opanowania szału ludzi, dla lepszego działania w kierunku rozwiązania problemu. Nikt tu nie pyta ludzi czy się boją, nie pozwala im też o tym powiedzieć na głos. Oko reporterskiej kamery bezlitośnie filmuje ludzkie reakcje, nie dając się zwieść tym, którzy chcieliby ukryć strach.
A im bliżej końca taśmy i wyczerpania baterii kamery, tym szczelniej przerażenie oplata ciała ofiar koszmaru.

Rec to bez wątpienia jeden z najlepszych horrorów, jakie można obejrzeć w ostatnim czasie. Żal, że film nakręcony w 2006 roku światło dziennie w nadwiślańskim kraju zobaczy dopiero teraz, latem AD. 2008.

środa, 16 lipca 2008

bieg, ograniczenia, słabości i powrót

w ciągłym biegu... biorę nadgodziny... piąty dzień dwunastogodzinnej pracy, dzień przerwy i 3 kolejne dni pracy... w imię czego? pensji, która i tak rozpłynie się na rachunki i pierdoły, dające krótką chwilę satysfakcji, a potem odbiją się nieprzyjemnym posmakiem świadomości tego, że jestem utracjuszem... ale nic to... zmienię wkrótce pracę... będzie spokojniejsza i pozwoli (wreszcie!) realizować moje zawodowe ambicje i połączyć zainteresowania ze źródłem chleba... ale cóż z tego? początek będzie cholernie ciężki, nie tylko wzrosną mi koszty życia (i to o około 600zł miesięcznie), ale i początek w nowej pracy będzie się wiązał ze słabszymi zarobkami... i nie mam gwarancji, że plany tego by było dużo lepiej niż teraz się spełnią... oj pepe, dużo pracy przed Tobą... ledwo uporałem się z jednym problemem - zmiana mieszkania - i nacieszyłem sie "zwycięstwem", a już zaczynam myśleć o kolejnym... życie... problem, rozwiązanie, stawiamy cezurę dla oddzielenia jednego od drugiego, głęboki wdech, koncentracja i walka z następnym problemem... matko, i tak do końca... tak do zajebania? nie chcę... a przecież im dalej, tym życie trudniejsze... teraz jestem wolny (owszem, zajęty przez parę ślicznych oczu, dających mi wiele sił, ale wolny)... nie mam zobowiązań, dzieci, domu i chorych rodziców... ale co gdy to wszystko się urzeczywistni? cholera... dość mam czasami... czasami chcę usiąść i załamać ręce... tak jak dziś... wzbierało to już od dłuższego czasu, powoli zaczyna pękać i przelewać się przez tamę pozornie silnego charakteru... ehhh... przeczekać... niech się przeleje, zatopi i zniszczy jakąś tam część świata... za kilka dni będzie lepiej... w końcu odpocznę na wyczekiwanym urlopie, oderwę się od problemów na kilka dni... inny stan świadomości... potem wrócę i będę silny...
będę, no nie?

niedziela, 6 lipca 2008

nie łączyć tego co wczoraj, z tym co dziś

PePe to jednak dziwna istota...
Jak jest mu zajebiście zbyt długo, to zaczyna mieć alergię na "zajebistość" bo zaraz potrafi sobie znaleźć problem. Szuka go długo i wytrwale, czepia się rzeczy drażliwych rzeczy, a gdy na taki się natknie, to zaczyna drapać. Drapie tak długo, aż popłynie krew i sprawi, że wszystko naokoło stanie się szkarłatne i popieprzone. Czasami mam wrażenie, że powinien udać się do jakiegoś specjalisty, który nad tym zapanuje. Bo jak inaczej poradzi sobie z tym stawianiem przed oczami idealnych obrazów, których nigdy nie osiągnie w świecie rzeczywistym?
Ale co poradzi? Kiedy dzieje się coś, co burzy jego idealny obraz może zrobić tylko dwie rzeczy: zacisnąć zęby z nadzieją, że druga warstwa farby zakryje błąd dłoni i pędzla na płótnie, albo zacząć szarpać sztalugą i spróbować wmówić sobie, że tak miało być. A dziś sam już nie wie co zrobić, bo mimo tego, że próbował nałożyć drugą warstwę farby, to jeszcze rzeczywistość mu się przechyliła na bok.
I nie... nie jest nadwrażliwym jajeczkiem o delikatniej skorupce. Nie, nie panikuje, gdy tylko coś odbiega od jego planu czy wizji. Nic nie poradzi, że czasem puszczają mu nerwy. Szczególnie gdy gra idzie o najwyższe stawki.
A teraz dać mu porządny zastrzyk adrenaliny, wstrzyknąć 2mg optymizmu, którego nagle zabrakło we krwi, podać doustnie coś na obniżenie ciśnienia i puścić do ludzi... Inaczej utonie w obłędzie myśli.

niedziela, 29 czerwca 2008

Zrujnowany pomysł na horror z Majami w tle

Mimo wielu prób przemyślenia sprawy i wymyślenia czegoś sensownego, wciąż nie potrafię napisać nic o filmie "Ruiny", który wczoraj miałem okazję zobaczyć w kinie.
Amputacja nóg nożykiem i patelnią, śpiewające kwiaty, krwiożercze pnącza, znów nielogiczne zachowania głównych bohaterów... Ciężka rola recenzenta przy ocenianiu "horrorów" rodem z USA. A ja znów spier***m ludziom seans filmu głośnym śmiechem... A że śmiechem zarażam czasami, to przy najbardziej rzeźnickiej scenie filmu 3/4 sali kinowej (choć i tak było mało ludzi...) wyło ze śmiechu.
Niedługo przestaną wpuszczać mnie na horrory do kin
we Wrocławiu.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

"use your illusion"

Co powiesz, gdy ktoś pokaże Ci rzeczy, w które nie jesteś w stanie uwierzyć, mimo tego, że wydarzyłyby się na Twoich oczach? Co jeśli rzeczy te będą tak niesamowite, że mimo najgłębszych starań nie będziesz w stanie dowieść, że są tylko iluzją? Co zrobisz, gdy ich autor ośmieszy Cię, a ukochana osoba okaże się być mu oddana bardziej niż Tobie? Zechcesz walczyć z człowiekiem, mającym za sobą tłum ludzie rządnych kolejnych niesamowitych wrażeń? Czy na pewno chce stanąć do walki z kimś, kto w oczach innych, jest potężny, choć wiesz, że to tylko kuglarz?

Obraz Neila Burgera od pierwszych minut wprowadza nas w świat pełen niesłychanych pokazów. Coś znika, coś się pojawia, jedna rzecz zamienia się w zupełnie inną, a my sami nie wiemy czy odbierać sztuczki jako iluzje, czy też pozwolić sobie na chwilę dziecięcej, beztroskiej zabawy i uwierzyć, że wyrastające na naszych oczach drzewo pomarańczy jest prawdziwe. „Iluzjonista” jest historią mężczyzny, który w dzieciństwie zauroczył się magicznymi sztuczkami i poświęcił im swe życie, po drodze tracąc miłość swego życia. Wyrusza w daleką podróż, gdzie poznaje tajniki magii i iluzji.

Film nie zachwyca jednak samą fabuła. To, co się dzieje wciąga nas w ciekawą historię, lecz nie ona powoduje, że wychodzimy z kina zachwyceni. To co zrobił Dick Pope, autor zdjęć, nie można nazwać inaczej, niż zamienienie kamery na pędzel. Bo to co widzimy, to nie obraz nagrany kamerą, a namalowany kamerą. Kolory są wytłumione, zbliżone do odcieni sepii, a ostrość i wszelkie kontrasty nie mają nic wspólnego ze współczesnymi produkcjami. Wszystko przypomina film ze starego kina, historia, która jest bardzo tajemnicza, staje się jeszcze bardziej mglista dzięki takiemu a nie innemu obrazowi. Przepiękne obrazy sunące po ekranie nie pozwalają na opuszczenie wzroku choć na moment. Twórcy zaczarowali nie tylko nasze oczy, ale i uszy. Muzyka również jest ogromnym atutem filmu. W połączeniu z wyjątkowym obrazem tworzy koncert, który oglądamy zachłannie nie myśląc o przerwach.

E. Norton w roli Eisenheima jest po prostu niesamowity. Ten aktor chyba nigdy nie zagrał kiepsko, więc zaczynając oglądać „Iluzjonistę” byłem bardzo wymagający. I się nie zawiodłem. Artysta absolutny, w tym co robi naprawdę ma niewielu równych sobie. U jego boku widzimy Jessicę Biel, w roli ukochanej Sophie, a głównym antagonistą Eisenheima jest książę Leopold, którego zagrał Rufus Sewell, który – nie ma co ukrywać – ma talent do grania drani. Należy też wymienić znakomitą rolę Paula Giamatti’ego (znanego chociażby z wielokrotnie nagradzanego filmu „Bezdroża”), który wcielił się w rolę rozdartego pomiędzy sprawiedliwością a lojalnością wobec zwierzchnika inspektora Uhla.

Ciężko pisać o tym filmie. Ciężko doszukiwać się w nim słabych stron. Ciężko polecać go, nie nastawiając widza na konkretne odczucia i wrażenia. To piękna baśń o tym, że warto wierzyć w rzeczy pozornie stracone i przegrane. To historia o tym, że w dążeniu do szczęścia, należy porywać się na rzeczy niemożliwe, które zadziwią świat. I pozwolą osiągnąć szczęście wbrew wszystkiemu i wszystkim.

A teraz idź, pokaż im swoją moc. Swą magię…

tak wiele kolorów...

Tak wiele kolorów wyszło z ukrycia. Był czas, że wszystko było przytłumione, nie chciało pokazać swoich kolorów. A teraz? Niebo jest tak błękitne, że boje się, by nie zatopiło świata. Drzewa krzyczą szaloną zielenią do traw, a te kłócą się z żabami na brzegu rzeki, który odcień zieleni jest piękniejszy. Żółty mlecz cieszy się pomiędzy skłóconymi, zbierając brawa i wyrazy uznania za piękny, złocisty kolor, tak bardzo naśladujący słońce. Róże mijane w drodze do domu na jednej z rabat uśmiechają się do mnie czerwienią. Czerwienią jej ust, które nie pozwalają mi zasnąć.
Taaak... Wymalowała mój świat na nowo.
A.

czwartek, 5 czerwca 2008

Stary dobry Mech? Nie.. Nowy jeszcze lepszy Mech!

Mech. Kapela powstała w '77 roku w stolicy. Ci, którzy to pamiętają, powyższy album przyjmują z łezką w oku. Mech był kapelą, którą charakteryzował specyficzny klimat, to po prostu "Brudna muzyka". Zespół niestety zamknął działalność. Fani na wieść o reaktywacji liczyli na wydanie albumu z utworami o takim potencjale, jak te stare, jeszcze z czasu PRLu, ale w wykonaniu i najwyższej jakości odpowiadającym najnowszym standardom wydawanych płyt. Nie przeliczyli się. Album zatytułowany po prostu "Mech" jest świetnym kawałkiem muzyki dla chcących posłuchać mocnego gitarowego brzmienia. A co mnie poruszyło w tym albumie? Wszystko! Napisałem kilka słów o historii zespołu, ale tak naprawdę znam ją jedynie z opowieści znajomych i materiałów w sieci. Mam 21 lat i w czasie, kiedy powstały hity takie, jak: "Tasmania" czy "Piłem z diabłem bruderschaft" moi rodzice nawet się nie znali... Ale na szczęście to, że nie znałem początków kapeli, nie uniemożliwiło mi poznania jej. Dzięki reaktywacji grupy i wspaniałemu koncertowi na Przystanku Woodstock było mi dane poznać głos Maćka Januszko, o którym fani mówią, że jest jak wino: "im starszy tym lepszy". Prawie półtora roku od tego koncertu, na którym zostałem oczarowany ich kawałkami, dostałem do rąk nowy album. Przez okres oczekiwania na album fani zespołu wypisywali ogromną ilość próśb o pośpiech, ja sam zaglądałem na stronę zespołu częściej niż na jakąkolwiek inną... Teraz jadę do pracy ze słuchawkami w uszach, na zajęciach na uczelni nie wyjmuję słuchawki z ucha, a w domu cały czas słyszę kawałki w głośnikach. Mimo tego, że przesłuchałem album tyle razy, cały czas wciskam na nowo [Play] w odtwarzaczu. I nawet nie chodzi tu o to, że Mech kojarzy się z taką gwiazdą jak Ozzy Osbourne (którego - zabijcie mnie - nie lubię) i fan tego typu muzyki powinien zapoznać się w tym wydawnictwem; nie chodzi tu o to, że album budzi wspomnienia wspaniałego koncertu na Przystanku Woodstock; nie chodzi tu też o to, że to po prostu kawał dobrej rock'n'rollowej roboty... Ten album położył mnie na łopatki brzmieniem gitarki, tekstowo wypada dobrze, rytm i melodie OK. Ale najważniejsze jest to, że każdy kawałek jest inny od poprzedniego. I mimo iż partie gitarowe bywają podobne, to mamy tu bardzo różnorodne klimaty. Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć kompozycję pierwszą (Piłem z diabłem...), następnie czwartą - Nie widzieć nic - będącą piękną balladą, a zakończyć na instrumentalnym Fear 2004. Ta różnorodność powoduje, że album się nie nudzi. A na zakończenie sparafrazuję Wasze słowa panowie, z jednego utwory: "to była daleka droga, weszliście na szczyt... zdecydowanie nie był tu nikt". (Aha! Nie planujcie kolejnych reaktywacji - my, fani, moglibyśmy do nich nie dożyć. Wy to co innego...)

Napisane przeze mnie w portalu merlin.pl około 2005 roku

środa, 4 czerwca 2008

Sinusoida nastroju pnie się ku górze

Po okresie marazmu, prostego bytu gdzie więcej było szarych dni, niż kolorowych chwil, jakby zaczyna się coś pozytywnego. Wszystko zaczyna układać się lepiej, a to co za miesiąc, dwa i trzy maluje się w lepszych barwach niż jeszcze kilka dni temu. Co jest tego zasługą?
Na pewno czynników jest kilka. Od prostych spraw, do skomplikowanych rzeczy, które powoli zaczynają okazywać swoją prawdziwą naturę.
Zaczynam cieszyć się latem, bo wiosnę chyba mam już za sobą. Teraz czas na gorące zapomnienie, orzeźwiające zanurzenie się w rozkoszach ciepłych nocy i przyjemny powiew mijających dni, których wspomnienia pomogą przetrwać jesień i zimę.
Czerwiec. Bardzo oklepane, bardzo drętwe, bardzo mało oryginalne. Ale jednak: carpe diem.

"daj nieść się fali..."

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Raz, dwa, trzy! Baba Jaga PATRZY!!!

Nieopodal morskiego wybrzeża stał dom, w którym mieścił się sierociniec. Znajdowało się w nim kilkoro dzieci, a wśród nich Laura, rudowłosa dziewczynka, której udało się znaleźć rodzinę. Opuściła sierociniec. Po latach wraca tam z mężem Carlosem i synkiem Simonem, by zamieszkać w nim i stworzyć w nim dom zastępczy dla kilkorga dzieci, które wymagają specjalnej troski.
Simon, jako jedynak, odnajduje towarzyszy zabaw w niewidzialnych przyjaciołach i wprowadza się razem z nimi do nowego domu. Rodzice, choć zaniepokojeni zachowaniem synka, tłumaczą to sobie brakiem towarzystwa jedynaka i mają nadzieję, że gdy dom zapełni się dziećmi to i on przestanie wymyślać sobie kolegów. Jednak wkrótce po zamieszkaniu w domu niewidzialnych przyjaciół Simona przybywa, a on sam zapomina nawet o dwójce swoich poprzednich kolegów i skupia całą swoją uwagę na nowych.
Pewnego dnia Simon znika i nikt nie jest w stanie powiedzieć jak i gdzie.
Tak rozpoczyna się droga, która dla Laury będzie bardzo trudnym i bolesnym szlakiem, do rozwikłania tego, co zawsze kryją w sobie stare domy. Do rozwikłania mrocznej tajemnicy.
"Sierociniec" wprowadza nas do miejsca, gdzie nakładają się strefy wpływów różnych światów. W domu krzyżuje się przeszłość z teraźniejszością i chcą one ze sobą "zamieszkać" i żyć w zgodzie. Twórca filmu, Juan Antonio Bayona, odpowiedzilny mi za "Labirynt Fauna", wprowadza nas do tego miejsca krok po kroku, stopniując napięcie i pokazujac coraz to nowe elemnty układanki. I podobnie jak miało to miejsce w "Labiryncie..." otrzymujemy film, w którym pozornie niewiele się dzieje, by następnie nas zaskoczyć i zaszokować, i na bazie tego buduje dalszy klimat i stopniuje napięcie. Jednakże osoby szukające w tym filmie historii, która pozwoli im wciskać się fotel ze strachu i krzyczeć w sali kinowej "uciekaj" poczują się zawiedzeni. Bayona rezygnuje ze stałego napiecia, pozwalając się nam skupić na uczuciach głównej bohaterki, która jest w stanie poświęcić wszystko, by dowiedzieć się co się stało z jej synkiem i dlaczego "miesza się" w to przeszłość. Laura jest tu osobą postawioną na pierwszym planie i to jej uczucia grają w nas najsilniej. I tak mamy klimat ciągłej niepewności, nie wiemy co wydarzy się za chwilę i jak potoczą się losy matki, ale te najsilniejsze emocje towarzyszą nam (podobnie jak jej) tylko w ściśle określonych sytuacjach.
Film jest bardzo dobrze wykonanym połączeniem horroru z dramatem. Z pewnością trzeba docenić pracę kamery, bo operator co jakiś czas serwuje nam ciekawe ujęcia, które wyglądają zupełnie naturalnie, ale jeśli trochę dokładniej się temu przyjrzeć, to ma się wrażenie, że patrzymy oczami kogoś stojącego gdzieś na uboczu, poza zasięgiem wzroku bohaterów. Obraz przepływa nam przed oczami bardzo łagodnie i płynnie, przez co mamy wrażenie, że czas płynie tu wolniej. Zupełnie jak gdyby ktoś chciał, by Laura miała więcej czasu i sposobności na zauważenie pewnych istotnych rzeczy. Muzyka nie jest tu zbyt rozbudowana i nie przeszkadza nam w odbiorze filmu, jak to nieraz bywa w produkcjach tego typu. Raczej nie uświadczamy tu orkiestr budujących napięcie. Autor wolał budować je właśnie poprzez obraz i uczucia matki. Okazuje się również, że można przestraszych widza i utrzymać go w napięciu bez zastosowania drogich efektów specjalnych, skupiając się jedynie na tym, by pokazywać świat jak najdokładniej i wchodząc z kamerą wszędzie tam, gdzie tylko się da.
Jeśli chodzi o grę aktorską, to nie mamy tu wiele do oceniania. W zasadzie jest to teatr jednego aktora, a cała reszta jedynie przemyka nam przez scenę. Belén Rueda, grająca Laurę, sprostała zadaniu i wykreowała bohaterkę, z którą widz się utoższamia i pozwala jej przelać na siebie swoje emocje. Pozostaje mieć nadzieję, że częściej będzie można oglądać tę aktorkę na ekranach naszych kin. W filmie pojawia się jedna znana osobowość, którą mieliśmy okazję oglądać w naprawdę wielu filmach. Chodzi o Geraldine Chaplin ("córka swojego ojca", czyli jedno z dzieci Charliego Chaplina), która gra tu maleńką rolę, konkretnie medium, ale po obejrzeniu filmu nie wyobrażam sobie by tę postać mógł zagrać ktokolwiek inny. Po prostu idalna rola dla niej.
"Sierociniec" jest z pewnością najlepszym filmem na jakim byłem od pewnego (dość długiego) czasu. Myśle, że nikt nie wyjdzie z sali kinowej zawiedziony. Co prawda dało się słyszeć uwagi odnośnie zakończenia i nawet ja sam chętnie zobaczyłbym nieco inny finał, ale nie wpływa to negatywnie na odbiór całego filmu. Te prawie dwie godziny spędzone w kinie na pewno nie pozwolą żałować pieniędzy wydanych na bilet i na pewno zechcecie wrócić jeszcze do domu Tomasa by sprawdzić, czy na pewno nie kryje innych tajemnic.

Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy!
Uciekajcie.

Kosiarz skosił moje opory...

Wybraźcie sobie film, który jest skrzyżowaniem takich rzeczy jak: Mad Max, Władca pierścieni, Braveheart, 28 dni później, Resident Evil, Klasa 1989 doprawiony odrobiną gore i opowieściami arturiańskimi... I coś takiego mieliście okazję zobaczyć w kinach.
Wybrałem się do kina na film, opisywany jako pogranicze thriller/horror. Generalnie gardzę tego rodzaju produkcjami, ale w radio fajną recenzję słyszałem, więc się skusiłem. No i dostałem to na co zasłużyłem. Przerażające... ataki śmiechu.
O co chodzi. W szkocji pojawia się wirus, nazywany kosiarzem i pustoszy kraj. Błyskawiczna reakcja rządu Wielkiej Brytanii i decyzja - oddzielamy Szkocję od świata. Powstaje stalowa zapora naszpikowamna bronią, a który mieszkaniec szkockiej storny się do niej zbliży posmakuje ołowiu. Problem załatwiony. Pozornie.
25-30 lat później (nie pomnę dokładnie ile...) wirus odżywa w sercu Londynu. Jednocześnie satelita wykrywa ruchy na ulicach Glasgow - w Szkocji ktoś przeżył! A skoro ktoś przeżył, to jest lekarstwo na wira. Montujemy ekipę, na jej czele obsadzamy piękną panią major Eden, która przypadkiem jako mała dziewczynka wydostała się ze Szkocji zaraz na początku epidemii, a teraz jest supersprawną żołnierką na uslugach rządu.
No i zaczyna się...
Zanim popłynę dalej z wywodami powiem tak: byłem zniesmaczony początkiem, choć wiedziałem czego mam się spodziewać po tym filmie. Wiedziałem, że mam złe nastawienie, ale nic nie mogłem poradzić - gardzę takim głupkowatym kinem. Ale w pewnym momencie chyba wyczułem zamysł twórcy i zacząłem się świetnie bawić. Ten film to coś na wzór tego co zrobili wspólnie Tarantino i Roriguez. Wspomnienia tego co było. Bardzo piękne, takie które we mnie odgrzebały fajne wspomnienia filmowe. A teraz do rzeczy.
Początek jak zawiązanie fabuły w Resident Evil czy 28 dni później. Następnie apokaliptyczna wizja świata ocierająca się momentami o cyberpunk, co mi przypominało Klasę 1989. (Kto pamięta hasło "Bring up the Gimp" z Pulp Fiction będzie zachwycony pupilem przywódcy punkowej części Szkocji. Ja byłem.) Jak już z punkami bohaterzy się uporali, to bohaterzy wyruszają na drugą stronę konfliktu. Podróż niczym sklonowana z Władcy pierścieni, a plenerów mógłby momentami pozazdrościć Peter Jackson. Podróż zakłóca czarny jeździec i zabiera bohaterów... na zamek rodem z średniowiecza. To przypomina legendy arturiańskie, a mi osobiscie ukochanego "Księcia złodziei" czyli imho najlepszą adaptację przygód Robin Hooda. (Już czujecie klimat? Punkowa zagłada i średniowieczny zamek w jednym miejscu!) Tutaj nasi też nie zaznają spokoju, a piękna Eden stacza bój o życie niemalże jak z Gladiatora czy Spartakusa. Następny etap to już czysta esencja kina "tamtych lat". Oni, szosa, nowiutki Bentley i pościg punkowej ekipy, gdzie biorą udział motocykle z doczepionymi szkieletami, autobus ze śmiercionośnymi zabawkami i jeszcze weselsze samochodziki. Tutaj warto zwrócić uwagę na to jak główny shwarz charakter - Sol - jedzie w autku ze swoją ukochaną. Ja płakałem - przyznaję bez bicia. W każdym razie - kto oglądal Mad Maxa, wie o co chodzi. Komu podobał się pościg za Melem Gibsonem, będzie zachwycony. Ja byłem. I podobno było to słychać.
Zakończenia i tak nie zdradzę, ale to było coś w stylu: Nu zajc, nu pagażi! (Kto bajek o wilku i zającu nie zna dupa jest i basta!) W każdym razie Doomsday 2 niewykluczony, bo tak właśnie - film o którym pisałem z takim zapałem to Doomsday.
Panie i Panowie - komu nieobce klimaty kina rodem z np. z "Death Proof" wspomnianego wyżej Mistrza Tarantino i potrafi się bawić na sieczce, która hołduje temu co kiedyś i co niekoniecznie teraz jest rozumiane, będzie bawił się znakomicie. Wystarczy chcieć. Ja nie chciałem, ale mniej więcej po 30% filmu zagłębiłem się w ten świat i pozwoliłem się prowadzić reżyserowi przez jego wspomnienia ze starego dobrego kina, które niekoniecznie jest realne, ale jak bardzo potrafi rozluźnić rządnego ciekawego kina widza.
Nie okłamujmy się. Ten film to sieczka. Ale jak ktoś kiedyś cudnie powiedział: spójrz, jaka piękna katastrofa.

Polecam
(Naprawdę!)

horror po "polskiemu"

A teraz Panie i Panowie, jedno z najmłodszych dzieci polskiej kinematografii, proszę o fanfary, gdyż na sali pojawiła się "Pora mroku"...
Halo... fanfary... ej no...
co się stało?
no dobra... fanfarów nie będzie...

W historii polskiego kina było już parę prób nakręcenia filmów z kręgu horrorów i dreszczowców. Niestety jak dotąd bez ciekawszych efektów. Do tego, by odmienić ten stan, aspirował film "Pora mroku". Niestety - na aspiracjach się skończyło.
W zasadzie by napisać o czym jest ten film, można by użyć jednego zdania, ale mogłoby ono być tak głupie i śmieszne, że szanowny czytelnik mógłby tego nie wziąć za wypowiedź poważną. Dlatego nieco rozwinę zawiązanie akcji.
Dwóch kumpli odwiedza stary kompleks budynków, gdzieś na Dolnym Śląsku, na terenach zapomnianych przez Boga i gdzie z całą pewnością diabeł mówi dobranoc. Podczas eksploracji podziemi natrafiają na pomieszczenie z dziwnym lekarskim łóżkiem, a całość kończy się tak, że słuch o nich ginie.
Rok od tamtych wydarzeń czwórka przyjaciół jedzie trasą wspomnianej dwójki, wśród nich jest siostra jednego z chłopaków zaginionych rok wcześniej. Przy okazji wakacyjnego wypadu chce przy okazji odwiedzić miejsca w których był brat i wypytać o niego. Nasi bohaterowie trafiają w te same podziemia, a koszmar ich życia zaczyna się. W tym samym czasie do szpitala psychiatrycznego trafia trójka młodych ludzi, mających odpracować rok, w zamian za kasację wyroku z poprawczaka. Losy tych ludzi, a przynajmniej części z nich, krzyżują się. A wszystkiemu winni ludzie, którzy chcą odtworzyć badania hitlerowskich naukowców nad przeniesieniem ludzkiej duszy z jednego ciała do drugiego. I ludzie Ci, to bardziej zgraja bezdusznych rzeźników, niż naukowców.

Gra aktorska - kiepska. Muzyka - słaba, do tego pełno tam dodanych odgłosów, które mi wydawały się dziwnie znajome... nie wiem czy to z innych filmów, czy z muzyki, czy z innych dziwnych przstrzeni, ale czasem miałem wrażenie, że pewne odgłosy zostały po prostu skopiowane. Dialogi - momentami wręcz żenujące. Efekty gore - nie za dużo i niezbyt mocne, ale wykonane całkiem całkiem, choć i tak ich obecność wydaje mi się jak najbardziej zbędna. Fabuła i scenariusz wywołują ochotę krzyczenia na cały głos: oddajcie moje pieniądze za ten bilet!
Jedyna rzecz która w miarę mi się podobała i jest to najczęściej wymieniany aspekt filmu, o którym można powiedzieć "pozytywny" to zdjecia. Bo te naprawdę ratują ten klimat. Gdyby za pracę kamery był odpowiedzialny jakiś mało rozgarnięty człowiek, to naprawdę byłby problem w doszukaniu się jakiejś mocnej strony filmu.
Poszedłem na ten film z namową pewnej uroczej koleżanki i prosiła mnie bym nie śmiał się w trakcie seansu. Długo się trzymałem. Ale w pewnym momencie 2 rzędy przed nami jeden człowieczek przytłoczony świadomością, że z tego filmu już nic dobrego nie będzie zaczął się śmiać, a ja chcąc niechcąc zawtórowałem mu. To już o czymś świadczy. Ale kiedy w scenie filmu, gdzie mamy (teoretycznie) największe napięcie, a po tym wszystkie emocje mają opadać, dzieje się coś takiego jak głośny śmiech całej sali, gdzie zamiast robić "och", "ach", "uważaj mała, broń się!", łapiemy się za brzuchy i prosimy by ktoś przerwał seans bo śmiech może zebrać tu śmiertelne żniwo... no to już przesada. A dokładnie tak było.
Później następuje jeszcze scena końcowa, czyli ocalenie. Ta część obsady, której udało się przeżyć idzie pustą drogą, wśród zasypanych śniegiem pól, a jej marszowi towarzyszy jakaś stara polska piosenka. Pełna sielanka. Nawet nie zdziwił mnie widok trzech chłopaków, którzy unieśli w górę ręce i zaczęli nimi kołysać w takt tejże muzyki, powodując kolejne salwy śmiechu publiczności.

Gorąco namawiam do tego by nie iść na ten film.

(Mimo iż jestem za wspieraniem polskiej kinematografii i uważam, że należą się brawa za sam fakt, że nasi biorą się za zaniedbany u nas gatunek jakim jest horror, to wolałbym nie obejrzeć tego filmu, a nasz przemysł filmowy wesprzeć wrzucając kilka groszy do stojącej przed kinem skarbonki z napisem: Wspieraj rodzimych twórców filmowych. Wiem, że łatwo coś objechać, no ale cóż... Nie zawsze można chwalić.)

piątek, 30 maja 2008

Metallica, Chorzów, Stadion Śląski, 28.05.08

Pobudka 7.00. Pociąg do Katowic 9.15. Trzy godziny i 3 piwa później już po posiłku, który miał zapewnić energię na dotrwanie bisów i szczęśliwy powrót do domu. 15.30 pojawienie się pod Stadionem. 16.00 wejście na płytę, pierwsze spojrzenie na scenę. 18.00 + kilka minut...
Na scenę wyszła formacja Mnemic. Pozostawała tam przez około 45 minut, tworząc mnóstwo hałasu. Trudno było to nazwać muzyką. Nie dlatego, że poziom był niski. Wręcz przeciwnie. Kapela wydała mi się interesująca i sam się zdziwiłem swoją pozytywną reakcją na ich muzykę (nie znałem Mnemic przed koncertem). Problem tkwił w nagłośnieniu. Jazgot. Tak można było to nazwać. A szkoda, bo jak już udało się wyłowić jakieś sensownie brzmiące dźwięki, to okazywało się, że Mnemic grzeje serca, tak jak powinien działać support.
Tuż po 19.00 na scenę wkroczyli pewnym krokiem wyjadacze z Machine Head. Dźwięk był już nieco lepszy, a kapela porwała ludzi w świat ciężkich brzmień, gdzie było jedynie kilka przystanków na złapanie oddechu (jednym z nim była "ballada" zadedykowania członkowi ekipy Machine Head, który zmarł jakiś czas temu). Tu również nie poszalałem, bo ta kapela nie jest dla mnie tym, co tygrysy lubią najbardziej. Skończyli grać około 20.15 i nastąpiły najdłuższe 3 kwadranse w życiu wielu osób. Szczególnie tych, które były na koncercie Metalliki po raz pierwszy. W tym mnie.
Pomiędzy 20.15 a 21.00 po scenie jak mrówki zaczęli uwijać się technicy z ekipy Metalliki.
Udało mi się dostać na odległość około 2m od barierki otaczającej sektor specjalny, ten luźniejszy z mniejszą ilością fanów. Z każdą chwilą naciski z każdej ze stron były coraz silniejsze. Z przodu, zza barierki, ekipa obsługująca koncert zaczęła podawać wodę w kubkach. Ludzie stłoczeni przy barierce brali po łyku z kubka i podawali go dalej. Na początku zwyczajnie przekazywałem kubek dalej, bo nie byłem na tyle spragniony, by pić z jednego kubasa z przypadkowymi ludźmi. W czasie koncertu z radością wypiłem końcówkę wody, którą dostałem w kubeczku. Raz po raz tłum zaczynał skandować: ME-TA-LLI-CA!
Godzina 21.00 + kilka pchnięć i szturchnięć odebranych od tłumu. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki. Nikt nie był zaskoczony. Gdzieś z taśm prosto do głośników płynie "hymn" rozpoczynający prawie każdy gig legendy z Los Angeles. Extasy of gold. Przedstawienie czas zacząć.
Szybko i gwałtownie tłumem wstrząsa uderzenie perkusji Larsa Ulricha, po chwili pewnym krokiem na scenę wybiega reszta kwartetu. Kirk Hammet, Rober Trujillo i James Hetfield zaczynają szarpać struny swoich gitar. Po chwili jasnym staje się, że koncert otworzy rewelacyjny Creeping Death.
Jestem zmęczony istną gehenną, jaką przeszedłem oczekując na zespół, ale teraz jakbym dostawał nowych sił. A może odkryłem te ukryte gdzieś głęboko i spokładowane tam na potrzeby takich chwil jak ta? Pojawienie się chłopaków (fajne określenie jak na gości, z których najmłodszy ma 44 lata...) sprawia, że cały tłum zapomina o zmęczeniu.
For Whom The Bell Tolls.
Ride The Lightning.
Ostry początek. Ludzie śpiewają. Muzycy wyraźnie zadowoleni z tego co robią. Momentami należało zastanowić się, kto bawi się lepiej. My, czy oni? Jeszcze krótka bombardiera dźwiękami Harvester Of Sorrow i już... chwila oddechu.
Zaczyna się Unforgiven. Nieco wolniej, nieco słabiej, ale ludzie nie chcą odpoczywać. Całą siłę wkładają w śpiew. Na And Justice For All odzyskują ochotę do bardziej aktywnej zabawy, a w czasie numeru, który był zaskoczeniem dla wszystkich - Devil’s Dance - panuje znów gorąca atmosfera, a nogi same chcą oderwać się od ziemi.
Do tego momentu odbyło się już parę pogadanek z publicznością. James pytał mi. czy 4 lata to dobry okres nieobecności. Publika za każdym razem reagowała żywo na zaczepki wokalisty.
Gdzieś tutaj pojawił się najzabawniejszy i najmilszy dialog na linii Hetfield - publika (choć może najzabawniejszy był moment, kiedy James stał z boku sceny, tyłem do stadionu, kamera zrobiła na niego zbliżenie i obraz pojawił się na wielkim telebimie będącym tłem sceny; James stojąc w rozkroku zrobił na dłoni "szatana", czyli tradycyjne pozdrowienie dłonią kierowane przez publiczność w stronę zespołu, i przyłożył sobie to do czoła; tłum widział, jak Hetfieldowi wyrastają różki i figlarnie kręcą się ponad głową... mam nadzieję, że komuś udało się to nagrać;). Oto wspomniany dialog:
-Kto był już kiedyś na koncercie Metalliki ręką w górę!
-Jaaaaaa! Meeeeeee! - i łapki w górze.
-Niemożliwe. Podnosicie ręce by nie stać jak fiuty! Jeszcze raz, kto był już kiedyś na naszym koncercie?
-Znów krzyk.
-OK, dzięki. A teraz: kto jest dziś na koncercie Metalliki po raz pierwszy?
-Jaaaaa! - krzyknęli Ci, którzy tracili właśnie swoje dziewictwo z Metalliką.
-Metallica wita nowych przyjaciół.
Jeszcze dwa słowa i jazda. Disposable Heroes. Tutaj zacząłem zauważać, że Stadion Śląski nie zaśpiewał dotąd z pełną energią i zaczynam się zastanawiać, czy na tym kawałku osiąga już maks swoich możliwości. Po krótkiej ciszy zaczyna się utwór dobrze znany wszystkim. Welcome Home - znany też po prostu jako Sanitarium. Piękny początek znów jest okazją do złapania oddechu. I przydało się. Szczególnie, że następny kawałek to jeden z tych utworów, które grubą czcionką zapisały się w historii metalu i na który czeka z wytęsknieniem zdecydowana większość fanów kapeli. Master Of Puppets. Gdy zabrzmiał pierwszy riff pomyślałem: Teraz rozpęta się piekło.
Nie myliłem się.
Z tysięcy gardeł popłynął tekst piosenki, która po prostu MUSIAŁA znaleźć się na setliście. Ja osobiście nie rozumiem fenomenu tego utworu, mimo iż go bardzo lubię. Dałem się ponieść tłumowi. Trzeba było wiele uwagi, by nie zgubić butów w trakcie zabawy. Musiałem uważać podwójnie, ponieważ na początku koncertu zauważyłem, że podeszwa mojego prawego glana odrywa się od pięty do przodu... Pogodziłem się, że do domu wracam bez niej.
Po Masterze miałem nadzieję na kolejny oddech. Nic z tego. Whiplash. I szału ciąg dalszy. Na szczęście po nim zgasły światła, trzeba było poczekać kilka oddechów na wznowienie koncertu.
Odezwała się gitara. Nieśmiało. O wiele śmielej odezwało się ponad 60 tys. gardeł zgromadzonych na stadionie. Obejrzałem się za siebie. W górze płonęły setki i tysiące płomieni zapalniczek. Kto nie mógł rozpalić ognia zapalniczki, bo przeszkadzał mu w tym wiatr, który akurat zaczął wiać mocniej, wyjął telefon i zaczął nim świecić. Traci to na klimacie ale co zrobić... XXI wiek. W czasach, gdy James i Ulrich nosili jeszcze długie włosy to było nie do pomyślenia.
Nawet nie zauważyłem, kiedy zacząłem śpiewać:
"So close no matter how far
Couldn't be much more from the heart..."
Tak tak. Stare dobre
Nothing Else Matters.
Po tym kawałku spojrzałem na zegarek. No tak... Półtora godziny za nami... Niedługo będziemy się żegnać. Ale póki nogi pozwalają stać i się nie poddają, będę bawił się dalej. A jak się nie bawić, jeśli usłyszałem dźwięki utworu, na który miałem ochotę tak dużą, jak większość stadionu na Mastera? Zespół wylał na publiczność Sad But True, a ja byłem uśmiechnięty naokoło głowy. Poziom endorfin był tak duży, że chyba zaczęły mi wyparowywać przez uszy, bo już nie znajdowały dla siebie miejsca w moim organizmie. Utwór dobiegł końca, a światła zgasły. Pomyślałem, że to dobry moment na sprawdzenie zawartości kieszeni, czy przypadkiem coś z nich nie wypadło. I nagle BUUUM!!! Jakiś wybuch sprawił, że podskoczyłem. Zdumiony spojrzałem na scenę a na niej kolejny wybuch. I jeszcze jeden... i jeszcze... i jeszcze... pomiędzy jednym a drugim dało się usłyszeć dźwięki strzałów z karabinów. To nie mogło być nic innego. Po serii wybuchów z różnych miejsc sceny i po kanonadzie fajerwerków, które wyleciały w powietrze i na chwilę rozświetliły niebo nad Stadionem Śląskim usłyszeliśmy początek utworu One. Ktoś o to prosił? No oczywiście, że każdy fan sobie tego życzył. Prośby zostały wysłuchane.
Ostatnie dźwięki One jeszcze nie przebrzmiały, a powietrzem już płynął początek Enter Sandman. Kolejna z obowiązkowych pozycji na setliście. Po raz kolejny mojej radości nie było końca... Tu znów zaczęły się fajerwerki. Znów niebo zamigotało plejadą gwiazd. Znów było pięknie i wzniośle. I koncert się skończył.
Skończył? Zaraz zaraz, gdzie Wy się Panowie wybieracie? Myślicie, że damy Wam tak po prostu zejść ze sceny? Nie ma mowy! Metallica! Metallica! ME!!!-TA!!!-LLI!!!-CA!!! Głos zaczął mi chrypić dopiero teraz. Ale opłaciło się. Na scenę wyszli wszyscy członkowie bandu, grzecznie podziękowano za owacje i po pytaniu: zaśpiewacie? ze sceny popłynął kawałek Last Caress. Zaraz po nim So What. Kiedy już było wiadomo, że to koniec każdy szanujący się fan po prostu dawał z siebie wszystko, by pokazać, że warto przyjeżdżać do Polski częściej. James to zauważył. Wspomniał, że cieszy się, że wrócił do nas. Jeszcze raz podziękował tym, którzy przyjechali na koncert zespołu po raz kolejny. Wyraził radość, że przybyło tyle nowych osób, dla których ten koncert był pierwszą konfrontacją z zespołem na żywo. Było jasne, że to już koniec. Że jeszcze chwila i już ich nie będzie. James nawiązując do "nowych" fanów zapytał, czy znamy Killem All. Czy lubimy i słuchamy tego albumu. Odpowiedzi również nie powinny być dla nikogo tajemnicą. Zaproszono nas do zabawy i usłyszeliśmy to, czego wielu się spodziewało na zakończenie. To samo co przed czterema laty. Seek And Destroy.
Znaleźli nas.
Zobaczyli nas.
Zniszczyli.
Ich muzyka przepłynęła przez nas i zabrała nasze siły i energię. Każdy czuł się zmęczony. Ale w głębi duszy czuł, ze akumulatory zostały doładowane na długi czas. Oby tylko nie na 4 kolejne lata.
Ktoś wrzucił polską flagę z napisem "METALLICA" na scenę - natychmiast została ona rozwieszona przez muzyków na perkusji Larsa. Zaczęli rzucać kośćmi do gry i pałeczkami do grania na perkusji. Zaczęły się brawa, okrzyki, podziękowania, odśpiewano "100 lat". Kto chce niech wierzy, kto nie uwierzy niech następnym razem sam jedzie to sprawdzić. Na twarzach członków kapeli wymalowało się absolutne zdziwienie. Byli zaskoczenie tym ilu ludzi pojawiło się na koncercie. Jedno z ujęć kamery pokazało na dużym ekranie jak Lars wygląda w stronę końca płyty, jakby próbował określić gdzie kończy się morze rąk bijących mu brawo. Minę miał przy tym nietęgą. Trochę jak członek mało znanej kapeli, zaskoczony, ze na jego koncert przyszło dużo więcej osób niż do tej pory. A przecież Metallica grała już przed większymi publikami.
Każdy z muzyków przemówił do polskiej publiczności. Robert żartował, Kirk dziękował, a Lars dopytywał, czy mają tu wrócić za 4 lata i czy to dobry okres. Odpowiedź mogła być tylko jedna: NIE! Natomiast jego odzew zaskoczył absolutnie wszystkich: Obiecuję wam, że wracamy do was bardzo prędko, z nowym albumem. Tłum zawrzał. Skandowano nazwę zespołu. Po kolejnych minutach bohaterzy wieczoru zniknęli ze sceny.
Czas do domu...
Na tramwaj. Tramwajem do Katowic. W Katowicach okazało się, ze pociąg do Wrocławia... odjechał 15 min temu! Następny za prawie 4h. Oczekiwanie na dworcu pełnym ludzi. Chwila snu gdzieś pod ścianą. Wciśnięcie się do pociągu, w którym z braku miejsca, nawet w toalecie siedziało 5-6 osób. Powrót do domu około 8 dnia następnego.
Zmęczony, ale szczęśliwy.
Do zobaczenia następnym razem. Oby jak najszybciej.

dreams, gig, junkie and future

Przedwczoraj udało się spełnić jedno z marzeń. Jedno z wielu szczeniackich marzeń, jedna z tych rzeczy, która jest mi zupełnie niepotrzebna do życia, a jednak daje tyle radości. Zgnieciony ciężarem 60 tys. ciał ludzkich, miażdżony kilkudziesięcioma tysiącami wat muzyki doznałem zadowolenia jedynie nieco mniejszego niż krótka chwila orgazmu. Obietnica dana sobie przed czterema laty, została spełniona.
Koncert legendy metalu z Los Angeles. Odbył się na moich oczach.
Kiedy adrenalina odpłynęła falą z organizmu, gdy endorfiny uleciały już w strefę niebytu powoli wracam do życia. Obowiązki wzywają, przykrości wracają, a krótka chwila zapomnienia o problemach powoli przechodzi z "dziś" we "wczoraj", aż stanie się "kiedyś".
Ciekawe, że to właśnie muzyka, jest dla mnie tym, czym dla ćpuna jest porcja białego proszku do przypudrowania noska lub odrobiną płynu injekowanego do układu krwionośnego. Taki mój "natural drug".
Następny haj na początku sierpnia. Długi okres jak dla ćpuna.

czwartek, 17 kwietnia 2008

C2H5OH

Dzień bez żadnych aspiracji ku temu, by osiągnął coś kreatywnego. Wczorajszy zakończył się bez obecności mojej świadomości. Dziś rano, gdy świadomość powróciła, okazało się, że chyba jest jej za dużo, bo gdy już się we mnie zagnieździła na nowo, piekielnie rozbolała mnie głowa. Świadomość rozpychała się i wierciła we mnie, wywołując nie tylko pękanie czaszki, ale i niemiły nacisk na organy wewnętrzne. Urosła w czasie gdy jej nie było? Sam nie wiem... Może to tylko fakt, że nieco rozpostarła skrzydła, gdy była na wolności, a w ciasnej klatce mnie samego ma problem z powrotem do normalnego stanu i nie mieści się w przestrzeni, która jest jej przeznaczona. Ale w końcu i tak powróci do tego co było, będzie musiała. Z pewnością to ją odmieni. Będzie musiała sobie znaleźć miejsce na nowo i od nowa ułożyć się we mnie, ale jak już się ułoży, to przestanie powodować to dudnienie w głowie i nie będzie już uwierać mojego żołądka swoją stopą. Tyle lat razem, tyle razy pozwalałem jej odlecieć, a jednak zawsze kiedy wraca układa się na nowo i przynosi tak dziwne zmiany.
Nie do wiary, jak wiele dzieje się po zażyciu dużej dawki etanolu. Tym razem chyba nawet za dużej.
A dziś kolejny dzień. Ze świadomością pewnych rzeczy poukładaną w sobie od nowa jestem gotów stawić czoła największemu potworowi, który nachodzi mnie od pewnego czasu. Dziś dam mu wycisk.
To będzie tylko jedna walka w wojnie między mną a nim, ale zamierzam ją wygrać. Bo gra idzie o spokój w moim ogrodzie.

środa, 16 kwietnia 2008

birthday

Zbudzony świtem, jakoś po 13-ej, zobaczyłem dzień, choć słońca nie zaznałem. Po wypełnieniu obowiązków względem ciała i znajomych poświęciłem 60 minut swojego bezwartościowego czasu na wypełnienie obowiązków pracy, która ciąży mi coraz bardziej. Po powrocie do swej klatki oddałem się zabijaniu czasu. Narzędziem zbrodni stał się laptop z podpiętym ulubionym narzędziem Szatana - internetem. I trwam tak do tej pory, w międzyczasie płodząc obszar pewnej ilości kilobajtów, na którym być może zapiszą się jakieś uczucia wylane ze mnie na klawiaturę.
Oto narodziny. Oby długi czas oddzielił je od śmierci.